„Nastrajam się” już od listopada, mimo woli nucę pod nosem kolędy i szukam prezentów. Nie chcę poddawać się smutnym myślom i wspomnieniom, chociaż zbliżające się święta wywołują we mnie taki nastrój. Wigilia to jedyny taki dzień w roku, pachnący choinką, wanilią i grzybami. Chociaż wigilia tak naprawdę to nie ten karp, barszcz, czy śledzik, ponieważ ważniejsza jest atmosfera i nastrój.
W domu rodzinnym ten szczególny dzień zawsze organizowała moja mama – ona stwarzała klimat i według tradycji wyniesionych z własnego domu komponowała wigilijny stół. To był cały rytuał, już od rana pod hasłem: jaka wigilia taki cały rok.
Dlatego też staraliśmy się być wszyscy dla siebie szczególnie serdeczni, nadzwyczaj uczynni i mili. Ja z bratem, jak nikt nie widział, zadawaliśmy sobie ból do łez z uśmiechem na twarzy. Ojciec od rana oprawiał olbrzymią, prawdziwą choinkę, mierzył miejsce pod naczynie z wodą, powtarzając nam przy tym, że choinkę należy ubierać jak pannę młodą. Mama krzątała się po kuchni broniąc do niej wstępu.
Dom napełniał się zapachami, od których ślinką ciekła i można było dostać skrętu kiszek, z głodu oczywiście, bo zgodnie z tradycją należało ściśle pościć do wieczerzy. Ja jednak, będąc nadgorliwą, dokarmiałam okruszkami chleba wygłodzone karpie, które pływały w wannie. Pamiętam, że mama zawsze wołała mnie, gdy patroszyła karpie, a na otarcie łez po ich zabiciu, dostawałam zawsze pęcherzyk z rybiego brzucha. Złote łuski natomiast suszyła starannie na serwetce i wkładała nam pod talerz, wraz z tradycyjnym pieniążkiem, przed wigilijną wieczerzą. Miało to przynieść szczęście w nadchodzącym roku.
Kiedy choinka była wreszcie oprawiona, tata wywoływał mamę z kuchni, by zapytać ją czy stoi prosto, czy równo ją obsadził, itp. My w tym czasie wkradaliśmy się z bratem do kuchni i podkradaliśmy z niej co się tylko dało zjeść, parząc sobie przy tym palce i podniebienie. Następnie wracaliśmy co rychło do pokoju, co zwalniało tatę z zagadywania mamy. Ojciec w nagrodę dostawał kawałek przemyconego karpia z patelni, to była nasza niepisana umowa. Właśnie na tym polegała cała magia tego dnia.
Od taty nauczyłam się ubierania choinki i tego, że nie można jej ubierać bezmyślnie. W moim domu był to cały obrzęd i wszystko musiało pasować do siebie i trzeba to było robić w odpowiedniej kolejności, zaczynając od „bielizny”, czyli oświetlenia, a kończąc na „welonie”, czyli włosach anielskich. Na naszym drzewku zawisało zawsze jabłko – symbol grzechu pierworodnego, ale dopiero gdy dorosłam, zrozumiałam że stanowiły one obciążniki dla zbyt wysoko wyrośniętych gałązek.
Dla małych dzieci, które przychodziły do nas, na dolnych gałązkach choinki musiały pojawiać się czekoladowe cukierki, a dla wybranego szczęśliwca – czekolada oparta wyżej o łodygę. Na koniec nakładaliśmy puszki z waty, które imitowały śnieg, a pod choinką ustawialiśmy ogromny kosz z bakaliami i pomarańczami. Miało to być zapowiedzią obfitego w dostatek roku.
Pamiętam także staranne nakrywanie do stołu – śnieżnobiały, atłasowy obrus, który musiał być wykrochmalony i wyprasowany „na listek”, porcelanowa zastawa talerzy ze złotą otoczką i nigdy nie zabrakło dodatkowego nakrycia dla zabłąkanego wędrowca czy niespodziewanego gościa. Świece, koronkowe serwetki i opłatek na sianku. Dom musiał być dopięty na ostatni guzik, my wykąpani i odświętnie ubrani czekaliśmy niecierpliwie na pierwszą gwiazdę. Następnie zasiadaliśmy do wieczerzy. Jednak przed jej rozpoczęciem, składaliśmy sobie życzenia, łamiąc się opłatkiem. Łzy wzruszenia i serdeczności spływały nam po policzkach, niosąc przy tym cichą nadzieję spełnienia wymawianych życzeń. Potem dziękczynny pacierz i rozpoczynała się wieczerza.
Kolejno spożywaliśmy tradycyjne dwanaście potraw. Najpierw trzeba było spróbować chleba powszedniego posypanego solą, aby nigdy nam go nie zabrakło, z ząbkiem czosnku na zdrowie i siły przegryzając kawałkiem jabłka, które mama zrywała jako pierwsza z choinki. Potem barszczyk z uszkami, kluski z makiem, kapusta z grochem i ziemniaki, ryba w galarecie, karp panierowany, śledzie w warzywach, a do tego czerwone wino i kompot z suszonych śliwek.
Na wielkiej, pachnącej choince płonęły światełka. Bombki puszczały zajączki na ścianę, dom był kołysany kolędami. Śpiewaliśmy je wspólnie, bądź mama śpiewała nam pastorałki. Po wieczerzy, każdy ciekawie zaglądał pod obrus, by znaleźć pieniążek, a rybie łuski chowaliśmy do portfeli, wierząc w ich magiczną moc fortuny.
Na stole zostawał opłatek na sianku. Okruszki i resztki jedzenia wraz z mamą wynosiłam na dwór pod drzewo dla ptaszków i zwierzątek, ponoć w tę noc zwierzęta mówią ludzkim głosem…
Czasem za oknem padał śnieg, skrzypiał pod butami mróz, albo na niebie gwiazdy i księżyc akompaniowały ludziom zdążającym na pasterkę. Och, te wigilie z dzieciństwa… Rodzinne, miłe, ciepłe i beztroskie święta. Kto je tak przeżywał, naprawdę do końca życia tych chwil nie zapomni.
Ja wyniosłam taką tradycję z rodzinnego domu i kultywuję ją do dziś, starając się przekazać następnym pokoleniom. Dziś, mimo różnych doświadczeń życiowych, które jak echo powracają z przeszłości, wiem że nie mogę poddawać się nazbyt tkliwym nastrojom, chociaż są powody ale równocześnie konieczność trzymania się dzielnie i podtrzymywania jeszcze innych na duchu czego wszystkim życzę.
Wesołych Świąt!
Urszula Maria Golda