in ,

Na nieludzkiej ziemi – ze wspomnień Emilii Posiecz-Polkowskiej, córki Franciszka Pankowskiego i Marii Hubert

Franciszek Pankowski do 31.08.1939 był sekretarzem gminy w miejscowości Święta Wola w powiecie Kosów Poleski. Urodził się w Zaklikowie. Jako 20 letni legionista brał udział w bitwie warszawskiej w 1920 roku. Za zasługi wojenne otrzymał na Polesiu 28 ha ziemi. Był więc osadnikiem. Ożenił się z nauczycielką. W 1925 roku przyszła na świat pierworodna córka Emilia. Rodzina Pankowskich tak jak wiele rodzin osadników wiodła spokojne życie aż do tamtej tragicznej soboty 10 lutego 1940 roku.

Oto przebieg wypadków spisanych po latach przez Emilię, członkinię puławskiego oddziału Związku Sybiraków:
“Kiedy miałam 14 lat w nocy 10 lutego 1940 roku pięciu enkawudzistów z karabinami obstawiło dom, przeprowadzili rewizję i kazali w pół godziny się spakować. Ponieważ ojca trzymali pod karabinami, matka sama musiała pakować najpotrzebniejsze rzeczy bardzo rozpaczając. Sąsiedzi Białorusini pomogli załadować dobytek na sanie, na drugich saniach usiedliśmy z rodzicami, a było nas czworo dzieci w wieku 6, 10, 13 lat, ja byłam najstarsza. Przywieźli nas wąskotorówką 30 km do Iwacewicz, gdzie były przygotowane bydlęce wagony, do których ładowali po 50-60 osób. W wagonach były u góry dwa zakratowane okienka, były prycze, na środku stał żelazny mały piecyk, a w rogu otwór jako całe urządzenie sanitarne.
Po wielu godzinach oczekiwania pociąg ruszył i w tych strasznych warunkach jechaliśmy trzy tygodnie. Co parę dni na większych stacjach otwierali wagony i kazali nam załatwiać potrzeby fizjologiczne na oczach wszystkich, koło wagonów.
Co parę dni dostawaliśmy wiadro zupy, przeważnie grochówki i parę kostek zamrzniętego chleba. W wagonach warunki nie do zniesienia-brud, smród i nędza.

Gdy przekraczaliśmy polską granicę, a po drugiej stronie ujrzeliśmy popiersie Lenina oświetlone na czerwono, cały wagon zaczął modlić się i śpiewać “Serdeczna Matko, opiekunko ludzi…” Ta pieśń towarzyszyła nam przez wszystkie lata zesłania. Przywieźli nas do Archangielska, portu nad Morzem Białym. Po wyjściu z wagonów załadowali dzieci na kibitki, a rodzice szli za kibitkami
50 km wzdłuż rzeki Dźwiny do lasów gdzie były przygotowane drewniane baraki , zbudowane z okrąglaków, opatrzone mchami. Na środku baraku stał żelazny piecyk i długi stół, w tej “izbie” upchnęli 40 rodzin, każda z nich miała kawałek swojej przestrzeni. Moja sześcioosobowa rodzina dostała dwa żelazne, zardzewiałe łóżka, które po złączeniu stanowiły naszą przestrzeń życiową. Spaliśmy w poprzek z nogami zwisającymi, wszędzie łaziły pluskwy i karaluchy.
Zaraz po przyjeździe spisywali przybyłych do pracy, zapisali rodziców i mnie, ponieważ miałam 14 lat. Mróz dochodził do 60° C, po wyjściu z baraku byliśmy cali biali od mrozu. Nie mieliśmy na ten mróz obuwia i odzieży, nogi okręcaliśmy kocami. Polacy chodzili w tym co przywieźli ze sobą. Jeden z zesłańców zaczął robić drewniaki i to nas uratowało. Używaną odzież kupowano od kołchoźników za rzeczy przywiezione z Polski.
Pracowałam przy wyrębie lasu, przy spławianiu kłód na rzece Dźwinie, przy ręcznym wyrobie cegły. Naszym pożywieniem była bałtuszka-zupa składająca się z wody z otrębami, okraszona olejem słonecznikowym. Na wiosnę, która tam trwa bardzo krótko, żywiliśmy się grzybami, jagodami, lebiodą, pokrzywą, szczawiem, mleczem a nawet mchem, który jedzą renifery. W Archangielsku przez cztery lata nie jadłam jajek, warzyw, nie piłam mleka.
Na tym wygnaniu trzymała nas przy życiu tylko wiara i nadzieja. Nieraz prosiliśmy Boga, żeby najeść się do syta chleba i ziemniaków i umrzeć na polskiej granicy. W 1944 roku przewieźli nas na Ukrainę do miejscowości Czupachówka, w okolicach Kijowa.

Tam pracowałam w sowchozie. Tam nie cierpieliśmy głodu, bo z pola przynosiliśmy parę kartofli, buraka cukrowego lub ziarno. W stołówce była gęsta zupa z jarzynami, kaszą kukurydzianą, można się było najeść. Chleb dla robotników był na kartki po 0,5 kg a dla dzieci 20 dkg dziennie a cukier 0,5 kg dla pracujących i 20 dkg na miesiąc.
Kiedy na mocy układu Sikorski-Majski tworzyła się Armia Andersa, nikt z mojej rodziny nie mógł do niej wstąpić ze względu na młody wiek a ojciec miał wyrok na 20 lat więzienia. W styczniu 1946 roku został zorganizowany transport do Polski. Wróciła cała nasza czwórka z matką. Natomiast ojciec już nigdy nie wrócił. Znaleźliśmy się w Zaklikowie, w rodzinnej miejscowości mojego ojca, otoczeni serdeczną opieką siostry ojca oraz innych życzliwych ludzi.
Łudzę się nadzieją, że jeszcze doczekam się rekompensaty za utracone na nieludzkiej ziemi zdrowie (w wieku 20 lat na skutek szkorbutu straciłam zęby) i za pozostawione za Bugiem mienie.”

Przytoczyłam obszerne fragmenty wspomnień mojej cioci Emilii Posiecz- Polkowskiej, całość ukazała się ponad 20 lat temu w biuletynie zaklikowskim WOŁANIE ŚWIĘTEJ ANNY. Wiadomo mi, że po powrocie do Polski, swe wspomnienia z Syberii ciocia zapisała w formie dzienniczka. Niestety gdzieś się on zawieruszył. Dziadka Franciszka nigdy nie poznałam.Zmarł w Estonii w 1963.
Moja babcia Maria zmarła w 1975. Niestety w czasach mojego dzieciństwa wojna to były losy Czterech Pancernych oraz Klossa.O losie Polaków na nieludzkiej ziemi mało kto wiedział a drażliwe tematy nie występowały w programie nauczania historii.
Dopóki jeszcze żyją ostatni świadkowie, trzeba to wykorzystać. Ciocia Emilia dobiega 95 lat i jak na Sybiraczkę jest jeszcze w formie chociaż nadszarpnięte zdrowie morderczą pracą w tajdze daje o sobie znać z każdym dniem.
Anna Pankowska, bratanica Emilii

Czytaj także:

Zsyłka. Ze wspomnień córki i wnuczki Sybiraka

 

Koronawirus: Najnowsze informacje z Włoch i ze świata, 17 kwietnia [Relacja]

„TOWARZYSKA KWARANTANNA” JOANNY: Polska i włoska moda w czasach koronawirusa