in

Jan Kozaczuk: un artista di talento z pazurem

Jest upalny czerwcowy wieczór. Wieczne Miasto, Zatybrze. Atelier Meta-Teatro wypełnia się do ostatniego miejsca. Włosi przyszli zobaczyć Polaka, który będzie grał dla nich po polsku. Napisy ich nie odstraszają. Nie zniechęca ich też upał, ani cena biletu.
Polak, ma wygląd “classica faccia da bravo ragazzo”. Wysoki blondyn o rozmarzonym spojrzeniu pasuje w sam raz do roli księdza, jaką zresztą niedawno zagrał w filmie „Popiełuszko. Wolność jest w nas”. Tymczasem na deskach rzymskiego teatru Polak, o wyglądzie grzecznego chłopca, pokazuje swój pazur. Dotyka najintymniejszych strun wrażliwości widzów opowiadając o zdradzie, nieudanym małżeństwie, odrzuceniu i uzależnieniu od drugiej osoby. Sztuka wymaga od widzów wysiłku interpretacyjnego i skupienia. Włosi przyjmują to wyzwanie i śledzą sceniczną metamorfozę bohatera z zapartym tchem. Monodram Jana Kozaczuka „Na pniu” wyraźnie im się podoba i po spektaklu zaglądają za kulisy, żeby zapytać, kiedy znów będą mogli zobaczyć go w Rzymie.

Jan Kozaczuk to człowiek renesansu. Aktor teatralny i filmowy, reżyser i mecenas sztuki współczesnej, choć słowo „mecenas” uważa za przesadzone i woli, żeby nazywać go po prostu organizatorem wystaw.
Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną im. Leona Schillera  w Łodzi. Współpracował z wieloma najlepszymi twórcami polskiego teatru, m.in.: Ewą Bułhak, Maciejem Prusem, Zbigniewem Brzozą i Adamem Hanuszkiewiczem. Aktor Teatru Nowego w Warszawie. Szerszej publiczności znany jest z dużego i małego ekranu – zagrał w wielu filmach (m.in. Prawo ojca, Popiełuszko. Wolność jest w nas)  i serialach (M jak miłość, Na Wspólnej, Plebania, Na dobre i na złe i wielu innych). Obieżyświat. Ponad 10 lat życia spędził w Stanach Zjednoczonych. Z Włochami związany jest od kilku lat poprzez artystów, których promuje  i rzymską grupę teatralną „L’Officina”, do której należy. Poza tym jeździ po Europie, za „swoimi” artystami. . W minionych tygodniach przemieszczał się na trasie Warszawa-Rzym-Londyn-Rzym.

Spotykamy się na piazza Navona o poranku.
Bolączką dziennikarza przeprowadzającego wywiad jest etap przełamywania lodów. Głównie od atmosfery, którą uda się stworzyć, zależy, czy będzie on w stanie nakłonić rozmówcę do szczerego opowiedzenia o sobie. Jan Kozaczuk należy do tych osób, z którymi od razu zaczyna się rozmawiać o rzeczach najważniejszych.
Siadamy w kafejce nieopodal słynnego placu, zbudowanego na gruzach stadionu Domicjana i na powitanie zaczynamy mówić o śmierci, bólu i ulotności ludzkiego życia. Wszystko przez ten wypadek. Młoda dziewczyna leży w kałuży krwi, nieruchoma. Ma rozbitą czaszkę i prawdopodobnie złamany kręgosłup, bo nie jest w stanie wykonać żadnego ruchu. Pewnie jechała, jak co rano, do pracy. Tego ranka jej życie się zatrzymało. Pewnie na bardzo długo. Patrzę na tę tragedię oczyma Jan Kozaczuka i udziela mi się jego poruszenie. Z notesu wykreślam połowę przygotowanych pytań. Nie muszę uprawiać dziennikarskiej kokieterii, żeby zobaczyć jego „ludzką” twarz.

Kozaczuk jest uosobieniem skromności. Oczarowuje rozmówcę wrażliwością i bardzo człowieczym podejściem do życia. Ma na swoim koncie wiele wyśmienitych ról teatralnych i kilkanaście kreacji ekranowych. Myślę, że swoje sukcesy aktorskie zawdzięcza temu, że się do tej roboty świetnie nadaje. Poprzez monodram „Na pniu” i wiele innych działań twórczych pokazuje, że potrafi skłonić widza do refleksji i poruszyć najbardziej intymne struny jego wnętrza, nawet grając w obcym dla niego języku.

Jak Włosi przyjęli Pana monodram? Nie przeszkadzały im napisy?
„Na pniu” wystawiłem w Rzymie po raz drugi. Rok temu grałem w przestrzeni, która nie jest tradycyjną sceną teatralną, co zresztą pasuje do konwencji sztuki, jednak muszę przyznać, że kameralne wnętrze Atelier Meta-Teatro na Zatybrzu  pozwoliło mi nawiązać lepszy kontakt z publicznością. Włosi byli niezwykle skupieni, zaangażowani w emocje bohatera na scenie. Bardzo podoba mi się ten temperament włoskich widzów, którzy są otwarci na działania twórcze artysty, dają się wciągnąć w to, co dzieje się na scenie. Przyznam, że byłem mile zaskoczony, tym, że sala była pełna. W końcu gram po polsku. Okazuje się jednak, że dla Włochów napisy nie są żadną przeszkodą. Świetnie sobie radzili ze śledzeniem jednocześnie tłumaczenia i akcji scenicznej.

 

Proponowany przez pana teatr jest niekonwencjonalny? Dlaczego lubi łamać Pan konwencje?
Ukończyłem Państwową Wyższą Szkołę Filmową, Telewizyjną i Teatralną im. Leona Schillera  w Łodzi, dlatego pociągają mnie formy przekazu jakie oferuje nie tylko teatr, ale też film i telewizja. „Na pniu” nie jest sztuką łatwą w odbiorze. Inspiracją do napisania scenariusza była dla mnie „Lolita” Vladimira Nabokova oraz „Leczenie uzależnionego umysłu” Lee Jampolsky’ego.
Bohater mojego monodramu zmaga się z nawałnicą emocji, które wywołują w nim głęboki niepokój egzystencjalny. Jego małżeństwo się rozpadło, dziewczyna, którą kochał i z którą wiązał wiele planów nagle stała się obca. Seria zdarzeń, które go dotykają powoduje, że musi zastanowić się nad swoją kondycją jako człowieka i mężczyzny. Spektakl  rzeczywiście jest oparty o nowoczesne środki wyrazu. Scenografia jest minimalistyczna, tłem i komentarzem do dynamicznej przemiany bohatera są materiały wideo wyświetlone za plecami aktora.

Wyreżyserował Pan spektakl „Słów, które uleciały w świat, nie można już łapać za skrzydła”, który od września będzie można oglądać w Warszawie. Prapremierowe  przedstawienie zostało bardzo pozytywnie ocenione przez krytyków. Będziemy mogli zobaczyć tę sztukę w Wiecznym Mieście?

Wybitni twórcy teatru podkreślają, że premiera to zaledwie początek życia sztuki na scenie, dlatego myślę, że dopiero we wrześniu dowiem czy udało mi się dotrzeć do widzów. Wraz z Aurelią Sobczak w tej sztuce, rozpisanej na dwóch aktorów, opowiadamy historię skomplikowanej relacji trojga młodych przyjaciół. Kiedy w niewyjaśnionych okolicznościach jeden z nich umiera pozostali, nagle odkrywają swoje ukryte uczucia. Żegnając  zmarłego przyjaciela bohaterowie zdają sobie sprawę, że był on osobą, której charyzma  w jakiś sposób zdominowała ich relację. Podczas pogrzebu zbierają się na odwagę, aby wyznać sobie uczucie przez lata skrywane, jakim jest miłość.
Ona ma za sobą bagaż negatywnych wspomnień, które powodują, że nie jest w stanie zbudować harmonijnej relacji z mężczyzną. Odnosi się to zwłaszcza to sfery seksualnej. Fizyczny kontakt napawa ją strachem i wstrętem.  On też musi rozliczyć się swoimi zmorami z przeszłości. Wyznając sobie uczucie nagle zbliżają się do siebie, aby po chwili się oddalić i zamknąć każdy w swojej samotności. Okazuje się, że oboje mają problem ze stawieniem czoła nowej rzeczywistości i nowej formie relacji. W tym spektaklu również wykorzystałem nowoczesne techniki multimedialne. Trudność gry aktorskiej polega na tym, że nie możemy się z Aurelią pomylić i cały czas musimy być szalenie zdyscyplinowani, bo dialogi, które wkradają się z ekranu na scenę stanowią integralną cześć wypowiedzi bohaterów. Jeśli przeoczymy jakikolwiek moment, rozmowa tocząca się na żywo straci kompletnie sens.

Oprawę dla „Słów, które uleciały w świat, nie można już łapać za skrzydła” stanowi wnętrze galerii. Skąd pomysł, żeby wyprowadzić sztukę z przestrzeni teatru?
Niewątpliwe ma to związek z faktem, że od pięciu lat zajmuję się organizowaniem wystaw włoskich artystów w Polsce i polskich we Włoszech. Myślę, że scenografia jaką jest  wnętrze galerii znakomicie pasuje do niekonwencjonalnej formy teatru, którą proponuje. Nie do końca jestem jednak taki wywrotowy, jak by się mogło wydawać. Trzymam się języka teatru i podstawowych jego konwencji. W mojej nowej sztuce, nota bene, nawiązuje do zasady trzech jedności starożytnego teatru greckiego.

Jak to się stało, że został Pan mecenasem sztuki współczesnej?

Mecenas to chyba za poważne określenie. Interesuję się sztuką współczesną i kilka lat temu postanowiłem zorganizować wystawę jednemu z moich ulubionych artystów. To nowe zajęcie sprawiło mi ogromną frajdę, a że wystawa się spodobała pomyślałem, że warto zorganizować kolejną. Wyobrażam sobie, że „mecenas” ma przy sobie sztab asystentów, tymczasem ja gros spraw załatwiam sam. Szukam galerii, negocjuję warunki, organizuję transport, a jeśli trzeba sam wsiadam w samochód i przemierzam setki kilometrów z obrazami czy materiałami promocyjnymi.

Jeden z Pana artystów bierze udział w tegorocznym biennale w Wenecji. Ma Pan nosa do artystów.
Przyznam, że jestem szczęśliwy, że prace Marco Angelini można oglądać podczas tego, jakże prestiżowego festiwalu sztuki. Marco jest rzymianinem, młodym i utalentowanym artystą. Pokazałem jego prace kilkakrotnie  w Polsce. W Warszawie na jego wystawę przyszły tłumy. We Włoszech zorganizowałem  zaś wystawę polskiej artystki, MoRgan Barbary Konopki.

Czy z jakimiś włoskimi galerzystami jest Pan szczególnie związany?
Wiele recenzji z wystaw promowanych przeze mnie artystów można znaleźć na stronach internetowych rzymskiej galerii FabriCart (www.fabbricart.it) oraz czasopisma miłośników sztuki Exibart (www.exibart.com).

Należy Pan też do grupy teatralnej “L’Officina” działającej w Wiecznym Mieście. Z Włochami związał się Pan najpierw jako aktor czy jako organizator wystaw?
Aktorów z „Oficyny” poznałem dzięki artystom, których promowałem. Rzym to wyjątkowe miasto, magiczne i magnetyczne. Cieszę się, że mam coraz więcej powodów, żeby do niego wracać.
Od niedawna postanowiłem zaproponować moje aktorskie umiejętności włoskim producentom.

Mówi Pan włosku?
Mało, ale robię postępy. Ku rozbawieniu moich włoskich przyjaciół tworzę mnóstwo neologizmów. Jestem mocno osadzony w języku angielskim, który jest mi bliski prawie tak samo jak polski. Na bazie anglicyzmów stworzyłem już całkiem pokaźny repertuar nowych włoskich słów.

Co się Panu podoba we Włoszech?
Zacznę od przyziemnych przyjemności. Włoska kuchnia szalenie mi smakuje. Kulinarne bogactwo Włoch jest imponujące i podczas każdego pobytu odkrywam nowe, kulinarne arcydzieła.
Podobają się miejsca przesiąknięte duchem historii. Zwłaszcza tu, w Wiecznym Mieście nie sposób nasycić zmysłów pięknem zabytków. Świetne są rzymskie parki, te rozległe przestrzenie zieleni, w których można naprawdę odpocząć. Z polskich miejsc  w Rzymie  podoba mi się siedziba Instytutu Polskiego, mieszcząca się w pięknym i imponującym Palazzo Blumenstihl.
Podobają mi się włoskie zwyczaje, jak chociażby ten, że grupa spotykających się znajomych wspólnie przygotowuje posiłek.

Co się Panu mniej podoba?
Po chwili namysłu stwierdzam, że póki co, to nie mam żadnych negatywnych skojarzeń z Wiecznym Miastem. Lubię Rzym, jego niepowtarzalny klimat i otwartość mieszkańców.

Danuta Wojtaszczyk

Emigracja, którą każdy oswaja na swój sposób

Panna, mężatka, rozwódka – stan cywilny w CV