in

Do Włoch…przez pół Europy. Historia polskiego emigranta

Podróż do San Remo
Niestety chyba już na dworcu w Genui zostaliśmy namierzeni, ponieważ konduktor przeszedł cały pociąg i zapytał tylko nas o bilety. Udawaliśmy oczywiście, że nic nie rozumiemy i że chcemy jechać do Rzymu. On, na tyle, na ile był w stanie, wytłumaczył nam, że ten pociąg nie jedzie do Rzymu i wysadził nas w Savonie. Nie przewidział jednak, że kiedy tylko wsiądzie do pociągu, my wsiądziemy również tylko do następnego wagonu. Używając starej sztuczki z przechodzeniem z wagonu do wagonu kiedy pociąg zatrzymywał się na stacji dotarliśmy bez przeszkód do San Remo. Wysiedliśmy z pociągu w ogóle się nie kryjąc i konduktor na nasz widok najpierw zbaraniał, a później pogroził nam ręką.

Do Francji…
Postanowiliśmy zatrzymać się w San Remo do wieczora i pod ochroną nocy przedostać się do Francji. W między czasie zwiedziliśmy miasto, Czech ukradł z kiosku trochę widokówek (jedno z jego ulubionych zajęć). Mieliśmy zamiar je wysłać jak tylko to będzie możliwe. Ja miałem ze sobą walkmena, którego sprzedałem za 10.000 lirów spotkanemu w okolicach dworca murzynowi. Dzięki temu mogliśmy kupić kilka bułek i kilka piw, było to pierwsze piwko we Włoszech. Zjedliśmy ostatnie nasze zapasy, nie wiedzieliśmy co będzie jutro, ale niewiele nas to interesowało. Żyliśmy dniem dzisiejszym i jak do tej pory jeszcze nie poszliśmy spać zupełnie głodni, chociaż czasem niewiele było do jedzenia. Wyszliśmy z San Remo późnym popołudniem i dotarliśmy na pieszo do Ventimiglia, gdzie znajduje się granica z Francją. Droga, która szliśmy (via Aurelia) biegła zboczem spadającym do morza. Powyżej nas, równolegle biegła autostrada, a poniżej znajdowała się linia kolejowa. W pewnym momencie ujrzeliśmy przed nami tunel i tablice informującą, że granica z Francją znajduje się 500 metrów przed nami. Z ciekawości weszliśmy do tunelu i zbliżając się do jego końca, ujrzeliśmy punkt graniczny. Tak jak przypuszczaliśmy byli tam celnicy, nie było więc mowy o przekroczeniu jej w tym punkcie, zwłaszcza że na wjazd do Francji wymagana była wiza. Wspinać się na autostradę nie było sensu, tam też z pewnością mogliśmy się spodziewać kontroli granicznej. Przepłynąć morzem odpadało, chociaż dni były bardzo ciepłe, temperatura wody z pewnością by nam na to nie pozwoliła. Jedyna droga jaka pozostawała to linia kolejowa. Nie było wyjścia, należało zejść po stromym zboczu przez gęste zarośla do toru kolejowego.
Od wyjazdu z Wiednia po raz czwarty mieliśmy przekraczać granicę. Do tej pory odbyło się to bez większych trudności. Tym razem sytuacja była niewesoła i mieliśmy spore obawy o pozytywny finał tej imprezy.

Przeprawa do Francji
Zejście po zboczu nie należało do przyjemnych, ale w końcu trochę obdrapani zeszliśmy do linii kolejowej. Tak jak przypuszczaliśmy, wzdłuż torów kolejowych biegł rów do odpływu wody. Chyba już od dawna nie padał deszcz w tamtych stronach, ponieważ w rowie nie było ani kropli wody (na nasze szczęście). Było jedynie trochę śmieci, butelek, gałęzi itd. Nie mieliśmy jednak innego wyjścia, to była jedyna droga, którą mogliśmy przejść do Francji.
Zeszliśmy do rowu, był na tyle głęboki, że mogliśmy się posuwać do przodu na czworakach z plecakami na grzbiecie i z zewnątrz nie było nas zupełnie widać. Granica w Menton była oddalona od nas mniej więcej około kilometra, należało więc przeraczkować co najmniej ze dwa kilometry. Od dnia kiedy zacząłem chodzić jeszcze nigdy tyle nie raczkowałem…
Po mocnym oświetleniu i głosach ludzi wiedzieliśmy kiedy mijaliśmy stację w Menton. W pewnym momencie przejechał również pociąg. Hałas był taki, że wydawało się nam, że przejeżdża nad naszymi głowami. Nie pamiętam dokładnie ile czasu trwała nasza przeprawa, ale kiedy przeszliśmy na bezpieczną odległość od świateł i jakichkolwiek odgłosów, postanowiliśmy wychylić nos na zewnątrz. Wokół nas było ciemno i nie było widać nikogo. Z torów wyszliśmy szybko na ulice miasta, była 24:00 a może 1:00 w nocy. UDAŁO SIĘ – BYLIŚMY WE FRANCJI. Kolejna granica przekroczona nielegalnie.

Francja
Na ulicach był spokój, minęliśmy zaledwie kilka osób, otwarte były jedynie niektóre restauracje. Na trawniku, który przedzielał główną aleję miasta na dwa pasma, rosły drzewka mandarynkowe. Nie mieliśmy już nic do jedzenia, więc zebraliśmy trochę owoców, nie były zbyt dobre (były to mandarynki ozdobne), ale lepsze to, niż nic. Zaczęliśmy później chodzić po miasteczku w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do noclegu, nie chcieliśmy iść na stację, ponieważ byliśmy zbyt blisko granicy i nasza obecność z pewnością zostałaby natychmiast zauważona. Chodząc po miasteczku, trafiliśmy w końcu na stary dom, który wydawał się opuszczony – brakowało okien i drzwi. Meble i urządzenia domowe zostały wszystkie wyniesione z domu i leżały na stercie przed budynkiem. Weszliśmy do środka żeby rozejrzeć się za jakimś kątem do spania i żeby zobaczyć czy nie zostało przypadkiem coś do jedzenia. Przyświecając sobie zapalniczką, znaleźliśmy jeden pokój na parterze, w którym leżał na podłodze materac matrymonialny, a drzwi były zasłonięte starym kocem.
Ktoś już tutaj z pewnością spał – pomyśleliśmy – ale najważniejsze, że teraz miejsce było wolne i mieliśmy gdzie spędzić kolejną noc. Po dokładniejszym zbadaniu domu, znaleźliśmy kilka słoików z papryką konserwową. Po otwarciu jednego z nich, okazało się, że jest to papryka pikantna (bardzo pikantna). Głód jednak zaczynał nam dość bardzo doskwierać, więc popijając dużą ilością wody zjedliśmy tyle, ile mogliśmy, żeby chociaż na chwilę zapełnić żołądki. Tak rozgrzani poszliśmy spać (ciekawe co nas czeka jutro).

Poranek w opuszczonym domu
Rano obudził nas hałas na zewnątrz domu. Wychylając nos na zewnątrz, zobaczyłem że wokoło domu wrze praca.Jak się okazało dom był w trakcie remontu i wokół było mnóstwo pracowników. Nie było mowy żeby wyjść niezauważonym. Zapakowaliśmy plecaki i kiedy byliśmy gotowi, policzyłem do trzech, po czym wyszliśmy z domu. Z pewnością pamiętacie bajkę o śpiącej królewnie. Kiedy królewna zostaje ukłuta wrzecionem i zasypia – razem z nią zasypia cały dwór, każdy w takiej pozycji w jakiej się akurat znajduje.
Ta właśnie scena przyszła mi na myśl w momencie, kiedy opuściliśmy dom. Ruch na budowie praktycznie zamarł dokładnie tak jak w tej bajce, każdy zatrzymał się w miejscu, w którym się akurat znajdował. Nikt nie odezwał się ani słowem, jednemu facetowi jedynie wypadła z rąk deska, którą niósł. W takiej nietypowej scenerii opuściliśmy plac budowy i nikt nawet nie zareagował w żaden sposób. Jeszcze dziś kiedy widzę bajkę o śpiącej królewnie, przychodzi mi na myśl ta scena.

Paczka ciastek i morze wina
Z Menton wyszliśmy na drogę skierowaną do Monte Carlo. Widoki były wspaniałe, zbocze spadające do morza pokryte gęstą wegetacją. W Polsce o tej porze roku jedynie drzewa iglaste były zielone. Tutaj było mnóstwo krzewów i drzew, figi indyjskie oraz przepiękne palmy. Mniej więcej tak sobie wyobrażałem (i widziałem w filmach) kraje takie jak Włochy, Hiszpania czy Grecja. Ale co innego filmy, a co innego znaleźć się w jednym z tych pięknych miejsc naprawdę i do tego niespodziewanie, niemal przez przypadek. Byliśmy podekscytowani całą sytuacją i podróżą. Idąc drogą, po paru kilometrach, zatrzymaliśmy się na krótki odpoczynek na barierce przy drodze. Kiedy spojrzałem odruchowo za barierkę, w zaroślach ujrzałem paczkę ciastek. Opakowanie wydawało się nienaruszone. Kiedy wziąłem je do ręki moje spostrzeżenie się potwierdziło. Paczka była jeszcze hermetycznie zamknięta i nawet data ważności była jeszcze bardzo odległa. ZNÓW MIELIŚMY COŚ DO JEDZENIA. Menton od Monte Carlo dzieliło jakieś kilkanaście kilometrów i następną przerwę na odpoczynek zrobiliśmy przy stojącym obok drogi opuszczonym kiosku z napojami i szybkim jedzeniem.
Kiedy oparłem się o otwierane do góry okno okazało się, że jest ono otwarte i ujrzeliśmy wewnątrz porozbijane talerze i szklanki oraz porozsypywany makaron i mąkę. Postanowiliśmy wejść do środka z nadzieją na znalezienie czegoś do jedzenia. W całym pomieszczeniu panował niesamowity bałagan, ktoś porozbijał prawie wszystko co było do rozbicia i rozsypał wszystko co było do jedzenia. Nie udało nam się znaleźć kompletnie nic. W pewnym momencie spojrzałem na stojącą w rogu wysoką, wąską jednodrzwiowa szafę. Kiedy uchyliłem drzwi nie wierzyłem własnym oczom. Zawołałem chłopaków żeby pochwalić się moim odkryciem, oni także zbaranieli i wytrzeszczyli oczy: cała szafa od dołu do góry była zapełniona butelkami wina.
Nie mieliśmy nic do jedzenia, ale przecież wino ma też sporo kalorii, wiec lepsze to, niż nic. Każdy z nas wyrzucił z plecaka co tylko było można, żeby włożyć jak najwięcej butelek, otworzyliśmy sobie po jednej i popijając od czasu do czasu, ruszyliśmy (podniesieni “trochę” na duchu) w dalszą drogę.

Monte Carlo: miasto pieniędzy i przepychu
Mijając po drodze Roque Brune i Cap Martin oraz zachwycając się wspaniałymi widokami dotarliśmy do Monte Carlo (Księstwo Monaco – następne państwo, tylko że tym razem bez potrzeby przekraczania granicy). Miasto jest fantastyczne, kasyna i luksusowe hotele na każdym kroku, limuzyny i inne super-fury.
Czech znów ukradł z kiosku trochę widokówek do wysłania kiedy to będzie możliwe. Postanowiliśmy przejść się torem wyścigowym. Z pewnością większe emocje są podczas wyścigów, ale spacer jednym z najsłynniejszych torów wyścigowych Formuły 1 też zrobił na nas niesamowite wrażenie.
Po kilku godzinach spędzonych w mieście bogaczy ruszyliśmy dalej. Kilka kilometrów za miastem, minąwszy Cap d’Ail, naprzeciw nas wyjechał samochód żandarmerii. W latach osiemdziesiątych oglądałem film w kinie “Żandarm na emeryturze”, ale nie przypuszczałem, że żandarmi we Francji do dziś jeszcze noszą na głowach czapki w kształcie “rondla”. Na ich widok parsknąłem śmiechem, oni zaczęli coś wrzeszczeć, po czym zapakowali wszystkich do samochodu i zawieźli na posterunek.

Przymusowe odkażenie
Żandarmi, którzy nas wieźli na posterunek szybko zorientowali się, że pewnie dawno nie myliśmy nóg. Niestety po kilkunastu dniach podróży i wielu kilometrach przebytych na pieszo, bez możliwości ich umycia czy wyprania skarpetek efekt był taki, że czuliśmy “zapach ” naszych własnych stóp nawet idąc pod wiatr. Przed posterunkiem kazano nam zdjąć buty i skarpetki i jeden z żandarmów wodą ze szlauchu opłukał nam nogi (woda oczywiście była lodowata). Cała scena była tak groteskowa, że znów buchnąłem śmiechem i powiedziałem do chłopaków, że szkoda nie móc zrobić zdjęcia na pamiątkę. Żandarmi oczywiście się wściekli na mój śmiech i zaczęli coś krzyczeć po swojemu. Nic z tego nie rozumiałem ani się tym nie przejmowałem.
Zanim nas wpuścili na posterunek spryskali całe pomieszczenie jakimś dezodorantem, po czym zaczęli nas “przesłuchiwać”. Na ile mogliśmy, wytłumaczyliśmy im, że jedziemy do Hiszpanii, ale ponieważ skradziono nam dokumenty i pieniądze, staramy się tam dostać stopem i na pieszo. Nie wiem czy nam uwierzyli, ale przynajmniej nie przeszukali naszych bagaży. Ja “wylegitymowałem” się książeczką walutową , Jacek miał ze sobą polski dowód osobisty, a czech abonament na autobus. Po około dwóch godzinach, zdecydowali że odwiozą nas do granicy włoskiej. Wyperfumowali najpierw furgon, po czym wsadzili nas do środka i odwieźli do Menton.
Celnicy francuscy wzięli nasze “dokumenty” i wbili nam “misia” tzn. przekreśloną pieczątkę, która miała oznaczać zakaz wjazdu do Francji przez najbliższe pięć lat i oddali nas w ręce celników włoskich.

W rękach włoskich celników
Z miny jaką mieli Włosi, wywnioskowaliśmy, że nie za bardzo wiedzieli co z nami zrobić. Po paru minutach jednak wskazali nam ręką oddalony o jakieś 200 metrów budynek i pożegnali nas oddając dokumenty. ZNÓW PRZEKROCZYLIŚMY GRANICĘ – tym razem prawie legalnie.

Italia non problem
Skierowaliśmy się w stronę wskazanego nam budynku nie wiedząc zupełnie co nas czeka. Jak się okazało było to biuro podróży. Facetowi, który tam pracował pokazaliśmy ręką na punkt graniczny, usiłując wytłumaczyć, że to celnicy nas do niego wysłali. Chwilę się zastanawiał i po namyśle zaczął wyjmować różne broszury na temat tego co można zwiedzić we Włoszech. Wyjął również składaną mapę z napisem ITALIA NON PROBLEM, po czym wręczył nam to wszystko i pożegnał nas słowami “buon viaggio”. Nie mieściło nam się to wszystko w głowie. Znów byliśmy we Włoszech. Nie mieliśmy pieniędzy ani jedzenia, nie było sensu znów ryzykować przejścia do Francji i dalszej podróży. Po krótkiej rozmowie, zdecydowaliśmy że będzie jednak najlepiej zatrzymać się na trochę we Włoszech, może uda się zarobić parę groszy i wtedy ruszymy w dalszą podróż.
Postanowiliśmy pojechać do Rzymu. Do San Remo doszliśmy znów na pieszo. Przespaliśmy się na dworcu i nazajutrz rano wsiedliśmy w pociąg jadący do stolicy Włoch. Kombinując jak zwykle udało nam się przejechać spory odcinek drogi, ale w końcu konduktor nas wyczaił i wysadził z pociągu w La Spezia zawiadamiając przy okazji policję kolejową, która zabrała nas na posterunek. Przetrzymali nas jakieś dwie godziny, po czym dali nam skierowanie na “Questura Centrale” do Rzymu i wysłali jednego policjanta żeby nas odwiózł na dworzec i kupił bilety.

Ankona, Loreto – rocznica wyzwolenia. Refleksja małego Jasia

Syndrom Włoch – to nowa forma depresji dopadająca emigrantów